Archiwum autora: ta druga

01.01 (imieniny miesiąca)

Dziś jedyna szansa na bezkarne wygłaszanie nieuzasadnionych, pewnie mylnych i bzdurnych pseudowizjonerskich prognoz i życzeń na nowy rok, a nuż się spełnią.
Mam nadzieję, że nikogo nie zawiodę, jeśli zamiast formułki w stylu „zdrowia, szczęścia i słodyczy uroczablondynka dziś wam życzy” lub wyświechtanych frazesów w deseń „dużo miłości w nowym roku!” (bo kto ma, to ma, kto nie, to polecam bardzo udany horoskop miłosny onetu, można zawsze jakieś wnioski wyciągnąć na własną rękę) pożyczę, żeby w głośnikach, na boiskach i w sypialniach ;) było w tym roku elektryzująco.
Prognozy boiskowe pozostawię jednak (a i bardzo chętnie) Temu Drugiemu, jako specjaliście w dziedzinie, bo mój punkt widzenia jest w tej kwestii bardzo wypaczony, w wannie wciąż śpiewam takie piosenki (na melodię „Que sera”):

Steve Gerrard, Gerrard
He’s better than Frank Lampard
He’s strong and he’s fuckin’ hard
Steve Gerrard, Gerrard!

chociaż obaj (a właściwie wszyscy trzej;)) przyprawiają mnie o dreszcze (jednak Steve, och! Steve chyba najbardziej) i aż bym musiała w tym układzie sił (i z wiadomych względów) życzyć Chelsea triumfu w Lidze Mistrzów, na co z kolei nie pozwala mi religia, bo zgrzeszyłabym przeciwko przykazaniu „jest jeden bóg i na imię mu Barcelona” (bez ironii;)). Pewnie więc (żeby uniknąć niepotrzebnych sporów) zdecyduję się na pełne kibicowskie oddanie Olympiakosowi Pireus, a finału nie obejrzę wcale (;)).
Mistrzostwo świata zdobędzie oczywiście Holandia, która w przepięknym finałowym meczu pokona eeeeee Hiszpanię (? arkusz mi się nie otwiera!;)), w dogrywce oczywiście. Oto cała moja wiedza o piłce, chyba że jeszcze dodam, że oczywiście mistrzem na Wyspach zostanie… no wiadomo kto, chociaż nie ma na to żadnych szans. Oddaję więc to pole szanownemu współdziałaczowi.

Prognozy sypialniane zostawiam każdemu z osobna, jako że jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz, to i każdy sam sobie zadbać musi o elektryczność w sypialni, poczynając od żarówki aż po zapas baterii paluszków… do pilota oczywiście. Bo nie ma przecież nic gorszego, niż wyczerpane baterie i próba przełączenia kanału polegająca na milionie wciśnięć odpowiedniego guzika co raz to z większą furią ;).

No i dobra, wreszcie, mam prognozy muzyczne, mam swoje typy, jednakże demokratyczny charakter tego bloga (który i tak zresztą cały zagadałam, stłamsiłam, a jego ideę zepchnęłam w niebyt, przez co mi ogromnie wstyd) wymusza pozostawienie wyboru, czy ktoś w ogóle chce to czytać. Zdecydowałam więc, iż głosy sprzeciwu przyjmowane są w nieprzekraczalnym terminie do jutra do 9.00 i wyłącznie w komentarzach, gdyż głosowanie to będzie jawne i bez cenzury. I oczywiście!, obowiązuje zasada milczącego akceptu ;). I nie, nie obrażę się, jeśli nikt nie będzie chciał czytać mojej nowej hobbistycznej notki. Luzik. Co mnie nie zabije, to mnie przecież wzmocni, więc… gdybym się nie odzywała do trzech dni po zliczeniu głosów, zacznijcie wysyłać kwiaty.

(wyjaśnienie: bo G. mnie zmęczyła, a miało być o czym innym;), ale się sama zagadałam)

2010/1

Stare dobre NME wyręcza mnie w przygotowywaniu drobnych przyjemności. To chyba żebym się nie przemęczyła w pierwszy dzień Nowego Roku. Słusznie i leniwie.
A zespół Keane wyszperałam kiedyś wsłuchując się właśnie w One Tree Hill;)

głos adwokata

„Ty się bronisz jak Boruc na Euro!”
i jak tu wytłumaczyć, że nie lubię niespodzianek, megafonów i romantycznych hitów z satelity? Tyle razy dziś powiedziałam „nie”, że chyba więcej niż przez cały rok! Jeszcze trochę i ewoluuję do szczytu jadowitej żmii. W Australii mają już dawno Nowy Rok, ale jeszcze nie żyję tamtymi realiami i zupełnie o tym zapomniałam.

OŚWIADCZENIE

W związku z licznymi zapytaniami odnośnie dzisiejszego wieczoru, jego celebracji i mojego w niej udziału/nieudziału zdecydowałam się wystosować oficjalne oświadczenie w sprawie 31. grudnia roku pańskiego 2009, czyli wigilii Nowego Roku, zwanej potocznie Sylwestrem. Publikuję je stosunkowo wcześnie, żebyście mogli się z nim zapoznać podczas kręcenia włosów w loki, upinania koków, chłodzenia szampana lub przeglądania szafy, ewentualnie internetu. Aby nadać sprawie godny i podniosły ton, w moim imieniu wystąpi rzecznik prasowy, którego zatrudniłam specjalnie na tę okazję, pozbywając się tym samym połowy oszczędności zbieranych na choćby przyzwoite życie w roku 2010. Proszę więc o baczność, uwagę i fokus!

Czytaj dalej

motywacja

wpadając w poślizg powinnam myśleć: „matko, żeby tylko nic mi się nie stało!” lub ewentualnie „nie hamuj, idiotko!”, tymczasem myślę „k****, ale będzie obciach!” Niezawodna motywacja ;)

Bez niego dzień jak noc i szczęście traci moc…

Zaczęło się – dzień, może dwa dni temu – od kobiecego zazdrośniutkiego focha o… uroczy blond loczek. Bo że ona (Ona!) ma, że się podoba, że tak miło się patrzy… A przecież ja też mam! Rano widziałam go w lustrze, nie mogłam się z nim uporać, bo kręcił się niesfornie tuż nad prawym uchem, co raz to przegrywałam z nim walkę o ugrzecznienie, wyprostowanie i odkręcenie. Nie pomagały wsuwki, spinki ani perswazja słowna z użyciem wulgaryzmów. Bo ja przecież myślałam, że loczek blond nie będzie się podobał! Zakupiony został więc szampon z założenia prostujący włosy w bambusowe pręty, w ulubionym fioletowym (bambusowym?) kolorze, jako narzędzie służące do zlikwidowania oraz utylizacji loczka, no bo czy to w moim stylu mieć frywolny uroczy kosmyk!? Czy takiej niezdolnej jak ja przystoi afiszowanie się z kobiecością w postaci blond loczka?! No nie! Szampon w promocyjnym opakowaniu miał dawać satysfakcję przez miesiąc, budując wizerunek zimnej i żmijowatej. Jednak (o losie!) nie zamienił loczka w bambusa! On się pokręcił, spryciarz, i postanowił istnieć wbrew wszystkim zasadom, prostownicom i środkom pielęgnacji do włosów niesfornych!
Ten loczkowy podwójny foch uparcie pragnęłam zwizualizować, kojarząc minę z tą:

co w wolnym tłumaczeniu oznaczać miało: „Jak ja nie cierpię loczków! Zwłaszcza cudzych!”

A że ja nie jestem za bardzo układna, a przy tym wielce honorowa, to – skoro jej loczek i tak podoba się bardziej – postanowiłam podjąć w tej sprawie arcyradykalne działania, myśląc, że nie będzie loczka, to nie będzie zazdrosnych foszków, będzie klops i trudno, przecież i tak był gorszy! Ba! Jego istnienie nie zostało nawet zauważone! Jakąś godzinę temu mój uroczy blond loczek, jak mi się zdaje, ostatecznie, dzięki wprawnym dłoniom z nożyczkami oraz instrumentem do degażowania, przestał więc istnieć. Rozstałam się z nim nie bez sentymentu, ale też bez szczególnego smutku, bo tu trzeba było przecież pokazać charakter! Dlatego nie było łzawego pożegnania ani pogrzebu loczka w kopercie, którą każda kobieca kobieta schowałaby w swoim pamiętniku na stronie z wpisem z 28. grudnia.

Teraz jednak tak sobie myślę, że ten pokręcony blond kosmyk miał w sobie jakąś tajemną moc, można było nim uwodzić (a nawet i skutecznie być może uwieść), może gdyby go odpowiednio wyeksponować, podkreślić, to stałby się atutem… No cóż, nie zrobiłam mu nawet pamiątkowej fotografii, żeby udowodnić niedowiarkom jego urokliwy charakter i w ogóle jego istnienie. Jestem jednak pewna, że on powróci i wtedy znów stanę przed wyborem, czy uwierzyć słowom →tej piosenki czy obciąć go (z wielkim fochem) nożyczkami przy samej głowie…