Jako że jedyne skuteczne działanie w moim przypadku to działanie silnie ukierunkowane i na krótkich odcinkach (A->B->C->D, nie zaś A—>D), postanowiłam rozpocząć wyjazdowy (bo gdyby jednak Australia…) proces przygotowawczy od rozpoczęcia terapii mojej nieszczęsnej atawistycznej arachnofobii.
Być może skutkiem ubocznym tego jakże nieprofesjonalnego psychologicznie podejścia do sprawy będzie przeniesienie fobii na ekran laptopa, strach przed włączeniem komputera lub dwutygodniowa bezsenność przy zaświeconym świetle, niemniej trzeba się wreszcie z tym zmierzyć, chociaż jak na razie nie zamierzam ich dotykać, hodować ani też wieszać sobie plakatu nad łóżkiem.
O ile wczoraj nie bardzo mi szło nawet kliknięcie linka do strony z pająkami oraz samo użycie słowa „pająk”, to dziś (no, może trochę zasłaniam oczy dłońmi;)) oglądam i wybieram najlepszego, chociaż już czuję, jak idzie mi po łydce. Ale przecież nie idzie! Idzie!
A. mi nie pomaga, informując precyzyjnie o istnieniu skaczących pająków (! o tym nie chcę na razie słyszeć!), jadowitych pająków, domowych pająków, zjadaniu 10 pająków w czasie snu, pająkach kwietnikach, pająkach kątnikach oraz tych z rodzaju dolomedes:
czy (ulubionych przez wszystkich i jadowitych) meta menardi:
lub jakichś tam gryzieli, gryzików czy gryzoniów (które nie wiadomo, gdzie mają przód, gdzie tył i nie wiedzieć czemu wyglądają jak mały czołg):
po które nie trzeba jechać aż do Australii, a wystarczy całkiem niedaleko. Nie brzmi to optymistycznie, dopóki były w Australii, to jednak bałam się mniej :) (zasada bezpiecznej odległości;)). Chyba jednak jestem nieco nienormalna, bo nawet wyszukiwanie pajęczej grafiki w g. mnie paraliżuje, ale – miejmy nadzieję – już niedługo i sama zrobię zdjęcie jakiemuś uroczemu Spiny, Flower czy Sac.
ps. Jeśli będzie mi gorzej, a moja wola walki osłabnie, to będę musiała skasować tę notkę i to będzie znak, że wciąż jestem w punkcie A.