Zgodnie z zapowiedzią – trzyodcinkowy cykl o czasie wojny, pokoju oraz o czasie niezidentyfikowanym (tu zdradzę, że chyba będę szukać przyczyny w przewlekłym pms). Część pierwsza. Partyzancko-zaczepna (ale bez brawury). Części następne, jak wiadomo po blondynkowym konkursie piękności, mogą nigdy nie powstać lub skończyć w notatniku. Jestem mało konsekwentna.
Śmiem równocześnie (oprócz domniemywania hipotetycznej wojny) domniemywać, że za samo już używanie dziś i w najbliższych dniach publicznie i w google słowa „wojna” można spotkać się oko w oko z odpowiednimi służbami w służbie pewnemu przywódcy, jednakże zaryzykuję, bo ja w sumie nie o tym. Ja tylko o sytuacji wewnętrznej blogaska ;) (chociaż, tak rozsądnie patrząc, mogłabym brak notek wytłumaczyć brakiem zdjęć Igi w kolejnych miesiącach, przeszukałam, oprócz znanych nam już fotek w bluzce nie ma nic a nic bardziej „zaawansowanego”, co by nas – zgodnie z wynikami ankiety – zainteresowało).
Do rzeczy:
tło sytuacyjne: zimny kwiecień, deszcz i wiatr, pyły znad Islandii
analiza warunków koniecznych, wystarczających i wymyślonych w formie uproszczonego diagramu przyczynowo-skutkowego (hihihi więcej mądrych słów i terminów nie znam;)): powód →konflikt→ zerwanie stosunków dyplomatycznych→ oficjalne wypowiedzenie wojny przez jedną ze stron… no więc…